Uciec śmierci - życie wbrew medycynie
2011-01-27
Śmierć jest pułapką, w którą – spodziewanie lub znienacka – człowiek wpada bez własnej woli. Nawet śmierć samobójcza nie jest kwestią racjonalnej decyzji, faktycznego pragnienia odejścia z tego świata - świadczy o cierpieniu, która odbiera siły potrzebne do walki. Człowiek ze swojej natury odsuwa myśl o umieraniu, jakby w cichej nadziei, że być może właśnie jego ta powszechna prawidłowość ominie. Niektórzy twierdzą, że na śmierć nigdy nie jest się gotowym. Zarazem w szpitalach, zwłaszcza na oddziałach intensywnej terapii, ratuje się ludzi, którzy są od śmierci o krok. Czasem ratuje z powodzeniem, czasem niestety bez. Medycyna potrafi względnie dokładnie ocenić stan pacjenta i jego szanse na przeżycie. Są jednak sytuacje, które wykraczają poza medyczne normy. I ludzie, którzy – chociaż skazani na wyrok śmierci – żyją jakby wbrew przeznaczeniu.
Najwięcej skrajnie niepomyślnych diagnoz stawia się osobom, które przez dłuższy czas znajdują się w śpiączce. Powoduje ją mechaniczny uraz, wypadek, zdarzają się też śpiączki spowodowane udarem, pęknięciem guza mózgu lub zatruciem lekami. Śpiączka może przejść w stan wegetatywny, który polega na przytomności chorego bez jednoczesnej świadomości samego siebie i otoczenia. Osoby znajdujące się w stanie wegetatywnym są w tej grupie chorych, której daje się najmniejsze szanse na powrót do normalnego życia. Zdarzają się jednak powroty do zdrowia wbrew lekarskiej diagnozie. W Polsce znana jest historia dziewczynki, która po upadku z konia i kilkudniowej śpiączce uznana została za przypadek beznadziejny, a lekarze próbowali nakłonić jej rodziców do podpisania zgody na przeszczep narządów. Co istotne, nie stwierdzono wówczas śmierci pnia mózgu. Dziewczynka zabrana została do kliniki prof. Talara, gdzie dzięki rehabilitacji, w której aktywnie uczestniczyli jej rodzice, udało się doprowadzić ją do odzyskania świadomości. Po dwóch latach, a więc bardzo krótkim czasie, po wypadku i krytycznym stanie niemal nie było śladu. Jakie zabiegi stosowano w klinice i w domu pacjentki? Były to paradoksalnie działania proste: chodzenie na basen, do logopedy, słuchanie muzyki, jedzenie smacznych potraw, spacery, stała obecność bliskich. Główną rolę odegrała determinacja pracowników kliniki prof. Talara i rodziców, a także czas, który chorej poświęcono. Czas, energia i uwaga, na które w tradycyjnym szpitalu, na tradycyjnym oddziale, nie było miejsca. W Internecie znaleźć można również historię dziewczyny cierpiącej na wodogłowie, której po urodzeniu dawano zaledwie pół roku życia. Dziś jest dorosła i – dzięki pomocy bliskich i nie tylko bliskich osób – szczęśliwa, choć z powodu choroby spotyka się niejednokrotnie ze społecznym odrzuceniem.
Niekiedy dzieje się również tak, że spośród dwojga pacjentów, chorych na tę samą chorobę o identycznym stopniu zaawansowania, jeden umiera, drugi zaś dochodzi do siebie i długo jeszcze cieszy się życiem. Czy w grę wchodzą tutaj tylko czynniki biologiczne, wiek pacjenta? Niekoniecznie, bo bywa, że umiera człowiek młody, przed chorobą w pełni sił, do życia wraca zaś osoba pozornie wątła, jakby skazana na śmierć. Mimo iż nikt nie jest w stanie udowodnić w takich sytuacjach ingerencji siły wyższej, sami lekarze – niektórzy oczywiście – przyznają, że w krytycznych momentach, podczas trudnych operacji, zaczynają się modlić. Modlitwa towarzyszy jednak przede wszystkim bliskim osoby znajdującej się na granicy życia i śmierci. Część cudownych wyzdrowień służy za podstawę do uznania osoby, którą w modlitwie proszono o pomoc, za świętą. Jednak nawet jeśli ostateczny sukces nie jest mistycznym darem, najważniejszy jest efekt. Efekt wymykający się medycznym statystykom. Dzieje się tak wówczas, gdy udaje się zatamować krwotok, który nie miał prawa zostać zatamowany, wzbudzić do życia serce, które dotknął zawał rozległy do granic możliwości, ożywić mózg, który zdawałoby się zasnął na zawsze. Sytuacje cudownego ocalenia od śmierci spotyka się również w przypadku ciąż zagrożonych. Zagrożonych zwłaszcza wtedy, gdy kobieta ciężarna jest ciężko chora albo gdy mamy do czynienia z ciążą pozamaciczną. Zwycięstwo może być krzyżówką dobrego nastawienia psychicznego połączonego z ogromną wolą walki, fachowej opieki lekarskiej, wsparcia bliskich i dostępu do najskuteczniejszych środków i metod leczenia. Może jednak również być skutkiem tego, co nosi krótką, acz wymowną nazwę: cud. Niemierzalny, przez niektórych traktowany jako margines błędu w diagnozie, ale będący faktem, o którym mówią nawet sami lekarze. Bo czy można traktować inaczej przypadek osoby, która przeżywa pod gruzami wiele dni, mimo iż pod zrujnowanymi przez trzęsienie ziemi budynkami tkwią tysiące ciał?
Znane porzekadło głosi, że gdy pacjent się uprze, medycyna jest bezradna. Osoby, które pomimo życia wspomaganego sztuczną maszynerią cieszą się nim, a siły do walki znajdują wręcz pod ziemią, są świadectwem tego, iż prawdziwą miarę swoich możliwości człowiek poznaje w sytuacjach skrajnych. Być może właśnie to stanowi odpowiedź na pytanie, skąd w ciele trawionym chorobą rozpoczyna się proces cofania zmian chorobowych, a guz, którego rozmiary nie dawały nadziei, samoczynnie się zmniejsza. Faktem jest, że nawet tak ciężka choroba jak nowotwór złośliwy nie musi oznaczać końca. Często wręcz zmienia życiowe priorytety, nastawienie do siebie i świata, a to… procentuje nieprzewidzianym przez lekarzy powrotem do zdrowia. Nie zawsze, ale na tyle często, że warto o tym pomyśleć. I uświadomić sobie, że śmierć można i oswoić, i pokonać.